poniedziałek, 3 czerwca 2013

Nasze małe Love Story.

Było to... no właśnie, dokładnych dat mogę nie pamiętać. Nie przyszło mi do głowy wtedy cokolwiek zapisywać. Poznaliśmy się w 2003, być może na początku 2004 roku - mało ambitnie, bo - przez Internet. Nie na jakimś portalu randkowym, nawet nie na forum dyskusyjnym, tylko w grze mmorpg. Nie planowaliśmy tego, co mamy teraz, z resztą... ile ja miałam wtedy lat, ile on, toż byliśmy w zasadzie dziećmi (no, może on nie, ja na pewno) i nie w głowie były mi wtedy romanse.
Z dnia na dzień lubiliśmy się coraz bardziej. Zaprzyjaźniliśmy i spotkaliśmy się na moim wyjeździe na weekend majowy w 2004 roku. Jako bardzo dobrzy kumple. 5 miesięcy później, po długiej rozmowie - jesteśmy razem. I tak trwała nasza internetowa miłość. Przyjazdy raz w miesiącu, czasem dwa razy - na weekend. 4 lata. 4 bite lata byliśmy oddaleni od siebie o 300km. Nie zawsze było pięknie, pojawiały się wzloty i upadki - kłóciliśmy się i godziliśmy - jak wszyscy. Nikt jednak w nas nie wierzył. Wszyscy myśleli, że to przelotne, ulotne i niestałe, a już na pewno nie na zawsze.

W między czasie On otrzymał bilet - do wojska na odbycie zasadniczej służby. To było w 2007 roku. W maju pojechałam na przysięgę i zabrałam go ze sobą po miesiącu na (chyba) tygodniowy urlop od zetki. To było koszmarne 9 miesięcy, mimo że rozłąka nie była nam obca. Wtedy jednak jakoś inaczej się czuliśmy niż zwykle, jakoś inaczej to odbieraliśmy. W lipcu przyjechałam do teściowej i mieszkałam u niej przez miesiąc tylko po to, aby w niedziele móc do niego jeździć w odwiedziny. Prawie jak na widzenie w więzieniu. Było warto.

Kiedy poszłam do klasy maturalnej On postanowił przyjechać i zamieszkaliśmy razem na stancji, do mojej matury, po której wyjechaliśmy do Jego domu rodzinnego. Przez dwa lata mieszkaliśmy z moją teściową na Mazurach. Wspaniała kobieta, choć wtedy jeszcze o tym nie myślałam w ten sposób, bo denerwowało mnie wspólne mieszkanie. Nie narzucała się, ale wolałam jednak sama rządzić w domu, a tutaj musiałam się poddać, bo to w końcu nie moja chałupa.

2011 rok był pełen zmian. W kwietniu zaręczyliśmy się (w rocznicę Smoleńska... cóż) w drodze powrotnej z Zachodniej Polski od Jego siostry. Na stacji benzynowej, pamiętam do dziś, byłam bardzo wzruszona, mimo miejscówki ;) w sierpniu pobraliśmy się, w październiku dowiedziałam się, że za 9 miesięcy przyjdzie na świat nasze dziecko, a w grudniu skończyły się wszystkie formalności z bankami, kredytami i doradcami - kupiliśmy mieszkanie, następnego roku, w styczniu, odebraliśmy klucze.


Początek roku 2012 nie był dla mnie łatwy. Urządzenie mieszkania, co miesięczne wizyty u lekarza, badania. Trzeci trymestr i ciąża w ogóle mnie nie oszczędziły. Pierwszy i drugi to była bajka. Przytyłam sporo, spuchłam okrutnie (nie widać było nogi w kostce), buty - tylko klapki skórzane. Brzuch wielki. Wiem, że to niesamowite w tych czasach, ale do samego końca nie pytaliśmy o płeć. Wmawiałam sobie, że nie jest to dla mnie ważne (Pan Mąż tak samo), ale oboje chcieliśmy syna. On - z wiadomych powodów, a ja czułam potrzebę dać mu go (i nie poddam się, drugi raz musi się udać, bo dla mnie to święty obowiązek). Jednak nie żałuję, kiedy po rozcięciu mojego brzucha i wydobyciu dzieciątka przez lekarza okazało się, że to dziewczynka. Jest wspaniała. Przyszła na świat pierwszego dnia lipca, niespełna tydzień po terminie.

1 komentarz: